Do napisania artykułu na temat feministek przymierzałam się już od dłuższego czasu. Miałam to zrobić w ubiegłe wakacje, kiedy to w magazynie Glamour ukazał się artykuł na ten temat. Tak bzdurny i nielogiczny, że aż trudny do przełknięcia. Nie wiem, co mnie wtedy powstrzymało przed polemiką z tym wiekopomnym dziełem. Wiem tylko, że kiedy tekst o podobnym kalibrze arcydzielności przeczytałam w najnowszym numerze Elle, przelała się czara goryczy.
Wszystkie jesteśmy feministkami*
Kiedy pierwszy raz przeczytałam słowa Wszyscy jesteśmy Chrystusami Wszystkie jesteśmy feministkami, z miejsca podniosło mi się ciśnienie.
Nie tylko dlatego, że już dawno nie widziałam tak głupiego, stygmatyzującego “normalne” kobiety tytułu, zwiastującego uwłaczający im artykuł, ale też dlatego, że zakwalifikowano mnie do “zacnego” grona feministek. Jako kobieca kobieta (i antyfeministka) poczułam się tym urażona. Feminizm ma dla mnie bowiem wydźwięk stricte pejoratywny.
Lekturę pisma rozpoczęłam od wstępu, w którym to redaktor naczelna Elle - Monika Stukonis – ogłasza, że najmodniejszym słowem 2015 roku będzie popfeminizm. Czym jest ów dziwaczny twór? Autorka próbuje odpowiedzieć na to pytanie wychodząc od definicji feminizmu. Po przeczytaniu słów: “W głowie tysiące definicji (…)” zaczynam nabierać podejrzeń. W takich przypadkach wybiera się jedną definicję i pod jej dyktando pisze tekst. Ale nie w Elle. Tutaj odkrywamy koło na nowo. Łączymy wiele definicji w całość, w rezultacie czego powstaje wielka, ogólnikowa papka. Dowiadujemy się zatem, że (pop)feminizm:
“To namawianie kobiet, by były wolne. W każdej swojej decyzji.”
Chyba czegoś nie zrozumiałam? Przecieram oczy ze zdumienia i czytam jeszcze raz, wolniej. Na-ma-wia-nie. Ko-biet. By by-ły wol-ne. Myślę. Od kiedy to kobiety trzeba NAMAWIAĆ do tego, by były wolne? Wszyscy mamy przecież konstytucyjne prawo do wolności. Ale nie. Monika Stukonis twierdzi inaczej. I dodaje:
“Myśl o sobie dobrze i ciepło. Mów głośno, walcz o swoje, przyjaźnij się z mężczyznami, ale na swoich prawach”.
Co te farmazony rodem z książek Reginy Brett “50 lekcji” mają wspólnego z (pop)feminizmem? Nie wiadomo. Nie poddaję się jednak i postanawiam przeczytać artykuł pt. “Słowo na “f”, w nadziei na to, że dowiem się z niego czegoś więcej.
Słowo na “f”*
Autorka publikacji - Paulina Rybak (współpraca: Marta Krupińska) informuje we wstępie, że feminizm to najmodniejszy trend 2015 roku. A w zasadzie popfeminizm, bo jego nowymi twarzami zostały gwiazdy pop. Mamy zatem kolejną definicję tego osobliwego zjawiska. W artykule pojawia się ich zresztą mnóstwo - każda inna. Która jest prawdziwa? Czy w ogóle istnieje jakaś właściwa? Na to pytanie nie udaje mi się znaleźć odpowiedzi.
* Chodzi oczywiście o feminizm. Ale równie dobrze (a nawet bardziej) pasowałyby w tym przypadku takie słowa jak np. fuj lub farmazon.
Redaktorki piszą zatem o czymś, czego ani same do końca nie rozumieją ani nawet nie potrafią zdefiniować. W celu podniesienia niskiej wartości merytorycznej publikacji wspomagają się więc osobą eksperta. Pada na socjologa – prof. dr hab. Zbyszko Melosika z UAM w Poznaniu, który stwierdza:
“Okazało się, że można być jednocześnie feministką i piękną kobietą*”.
Przykłady? Beyoncé, Taylor Swift i Miley Cyrus. Profesor zauważa jednak, że gwiazdy wykorzystują feminizm w zależności od potrzeb i zmieniającego się z roku na rok wizerunku. Wszystko po to, by dotrzeć do jak największego grona odbiorców i – co za tym idzie – jak najwięcej zarobić. A jak jest u nas w Polsce? Redaktorka stwierdza:
“Patrząc na polskie gwiazdy, wydaje się, że jeszcze nie odkryły feminizmu, bo raczej omijają temat”.
I chwała Bogu. Choć obawiam się, że za chwilę to się niestety zmieni. A wtedy przestanę otwierać lodówkę.
* Czyżby? Czy ktoś miał kiedyś przyjemność poznać piękną feministkę? Bo ja nie. Feministki, podobnie jak lesbijki, są piękne tylko w filmach (głównie pornograficznych).
W artykule przewija się również postać Margaret Thatcher. Ubrana w szaty feministki Żelazna Dama jak nic przewraca się z tego powodu teraz w grobie. Komu jak komu, ale tej Pani do feministki jest akurat daleko. Charyzma, siła przebicia i umiejętności – to są cechy, które trzeba posiadać, żeby coś w życiu i polityce osiągnąć. Bez nich nawet hiperfeminizm nie pomoże.
Ale to nie żonglerka wizerunkiem Margaret Thatcher oburzyła mnie tu najbardziej. Najgorsi okazali się feminiści – walczący o równouprawnienie mężczyźni, których wypowiedzi przytacza się w artykule. Mężczyźni nie byle jacy, bo wykonujący typowo męskie zawody, jak np. sekretarz redakcji czy literaturoznawca – dr Maciej Duda, który stwierdza:
“Bycie mężczyzną i feministą to podstawy mojej tożsamości”.
Aktor Piotr Głowacki dodaje:
“Feminizm pozwala mężczyznom wykreślić spośród typowo “męskich” cech te, które są tylko ciężarem: przemoc fizyczną, szorstkość charakteru itp. Możemy w końcu na równi z kobietami zdobywać umiejętności zarezerwowane do tej pory tylko dla nich.”
Pozwólcie, że pozostawię to bez komentarza. Artykuł kończy stwierdzenie:
“Zamiast walki - współpraca, zamiast konfliktu – porozumienie. “
Współczuję feministkom. Te ich walki i konflikty z mężczyznami muszą być wyczerpujące.
Kim jest feministka?
Skoro Elle stworzyło własną definicję feminizmu, to ja pozwolę sobie na ukucie “własnej”. Stereotypowej, ale prawdziwej. I o wiele bardziej zrozumiałej niż popfeministyczne hybrydy - wydmuszki propagowane przez dziennikarki. Moja definicja jest prosta i brzmi:
Feministka = brzydka* i zakompleksiona kobieta, której w życiu nie wyszło.
"Feminizm wymyślono po to, żeby brzydkie kobiety zjednoczyć we wspólnotę."
Charles Bukowski
Można też inaczej (czytaj: lepiej) – jak Wojciech Cejrowski, który swego czasu stwierdził:
“Feminizm rodzi się w babskiej głowie wyłącznie dlatego, że z chłopem nie wyszło. Nie ma innych przypadków”.
* Nie wszystkie kobiety są ładne. Możemy je podzielić na: ładne, przeciętne i brzydkie (eufemistycznie określane mianem kobiet o oryginalnym typie urody).
Jako osoby niezadowolone z życia, feministki starają się zrekompensować sobie wszelkie braki, prowadząc wyimaginowaną walkę z mężczyznami o lepsze zarobki, pracę czy awans. Dziwnym zbiegiem okoliczności nie walczą o równouprawnienie w wykonywaniu zawodu śmieciarza. Co to, to nie. One chcą władzy, pieniędzy i prestiżu. Coś w końcu muszą z tego życia mieć.
Gdzieś w tym wszystkim zapominają jednak o tym, że każdy jest kowalem własnego losu. I że to, ile zarabiają i jakie funkcje w firmach pełnią, w głównej mierze zależy od nich. O ileż łatwiej jest jednak obwiniać za własne porażki czynniki zewnętrzne, takie jak: niesprawiedliwość, system czy nieszczęsnych mężczyzn, prawda?
Nie chcę być traktowana jak niepełnosprawna. Nie chcę, by ktoś wymuszał (prawnie lub nie), żebym zarabiała tyle, co mężczyźni i miała identyczne prawa jak oni. Jedyne, czego chcę, to męskiego faceta: kochającego, zaradnego, przedsiębiorczego i zarabiającego więcej ode mnie. Tyle, żebym nie musiała chodzić do pracy, tylko robić to, na co mam ochotę.
Dotychczas nie przepadałam za feministkami (o czym wie każdy, kto kiedykolwiek czytał tekst 50 faktów o mnie). Za sprawą takich artykułów, jak ten w Elle, zaczynam ich po prostu nie znosić. Nie życzę sobie, by nazywano mnie feministką. Zarażano ideami, z którymi się nie utożsamiam i nawoływano do wyimaginowanej walki z mężczyznami. Za bardzo ich lubię, żeby toczyć z nimi boje.
Czyniąc długi wywód krótkim. Do wyboru mamy dwie opcje:
- Redaktorki Elle mają swoje Czytelniczki za idiotki.
- Czytelniczki Elle są idiotkami.
Jako że jestem Czytelniczką (nie mylić z Przeglądaczką) magazynu Elle i nie jestem idiotką, zakładam opcję nr 1. Choć oczywiście mogę się mylić. Potrafię bowiem myśleć, czytać ze zrozumieniem i łączyć z sobą różne fakty. Być może po prostu nie jestem targetem tego pisma?
Osobiście mam już dość nachalnego promowania transseksualizmu, androgynizmu, lumberseksualizmu, Conchity Wurst i innych bezpłciowych hybryd. Postuluję, aby w ramach odmiany zaczęto w końcu kreować modę na kobiecość, jak robi to np. Ania – pomysłodawczyni akcji 100 dni bez spodni.
Nigdy nie byłam, nie jestem i nie będę feministką. Jestem kobiecą kobietą i jestem z tego dumna. I guzik mnie obchodzi, czy i jak bardzo jest to niepoprawne politycznie.
PS W najnowszym, marcowym numerze Wysokie Obcasy Extra znajdziemy 12 (!) stron na temat feminizmu. Mimo to, również tutaj nie znajdziemy definicji feminizmu. Możemy za to wykonać krótki test, składający się z kilku tendencyjnych pytań. Chcesz wiedzieć, czy jesteś feministką? Wystarczy, że odpowiesz na te pytania (cytuję):
Czy uważasz, że kobieta jest gorsza od mężczyzny?
Czy za tę samą pracę powinnaś dostawać mniej pieniędzy?
Czy uważasz, że tylko mężczyzna może być dobrym szefem?
Czy wierzysz, że masz jakiś szczególny gen, który sprawia, że lepiej niż twój mąż czy partner zmywasz naczynia czy odkurzasz?
Nie, nie i nie. Prawda?
Wychodzi na to, że jesteś feministką.
A oto moje odpowiedzi:
- Kobiety i mężczyźni się od siebie różnią, a co za tym idzie – istnieją takie dziedziny, w których kobiety są lepsze od mężczyzn oraz takie, w których są od nich gorsze. To całkiem normalne i zrozumiałe. I nie jest mi z tego powodu przykro.
- Kolejne tendencyjne pytanie. Uważam, że powinnam zarabiać tyle, na ile sobie zasłużę i/lub ile uda mi się wynegocjować. Mogę zatem równie dobrze zarabiać więcej od mężczyzny, który jest ode mnie gorszy oraz mniej od kobiety, która jest ode mnie lepsza.
- Niekoniecznie. Zdecydowanie wolę jednak mężczyzn.
- Nie mam żadnego szczególnego genu. W przeciwieństwie do mężczyzn przywiązuję jednak wagę do szczegółów, w związku z tym też o wiele lepiej od nich sprzątam.
Cóż – ja nie zdałam. A Wy?