Uwielbiam internetowe wyprawy w nieznane. Stanowią one dla mnie jedno z głównych źródeł inspiracji. Nierzadko bywają też odskocznią od trudów związanych z pisaniem, co ma miejsce zwłaszcza wtedy, gdy brakuje mi tzw. weny twórczej. Narastające we mnie wówczas uczucie frustracji i niezadowolenie spowodowane kilkugodzinnym ślęczeniem nad tekstem i jego ciągłym poprawianiem w poczuciu, że to, co piszę jest totalnie bez sensu, sprawiają, że moje myśli zaczynają wędrować w stronę wyszukiwarki Google.
Nigdy nie planuję takich wypraw wcześniej, z reguły są one zatem spontaniczne. Zaczynają się dosyć niewinnie – od poszukiwania jakiejś drobnej, potrzebnej mi w danym momencie informacji. Wchodzę na stronę, zaczynam czytać, przeglądać… Efekt kuli śnieżnej następuje niemal błyskawicznie: zaczynam przeskakiwać z jednej witryny na drugą w poszukiwaniu czegoś, co mnie zainteresuje, zachwyci lub najzwyczajniej w świecie zaskoczy.
Ostatnią taką wyprawę skończyłam dzisiaj o 5h nad ranem. Dokładnie wtedy znalazłam TO COŚ – mały skarb, o którego istnieniu nie miałam dotychczas bladego pojęcia. Jaki? O tym już niebawem :-)